I cóż, że do Szwecji
Był koniec sierpnia. Czuliśmy, że wakacje nieuchronnie zmierzają do końca. Och, jak nam tego będzie brakować – myśleliśmy. Leniwe poranki, śpiew ptaków i cudowne, optymistyczne słońce… Dosłownie kilka dni dzieliło nas od pierwszego września. Niby dzień jak co dzień, jednak dla Smyka miał być czymś więcej niż zwykłym wtorkiem. Oto niebawem wykonać miał pierwszy krok w dorosłość. Nim jednak przekroczy po raz pierwszy mury szkoły i w jego głowie zagoszczą cyferki i literki postanowiliśmy odbyć ostatnią wakacyjną podróż.
Najpierw była myśl. Trochę nieśmiała, płocha i lękliwa. Ale im dłużej była rozważana tym bardziej wydawała się godna realizacji. Zatem dobrze – jedziemy. A właściwie płyniemy. A ściślej najpierw jedziemy później płyniemy. Spontaniczne decyzje, podejmowane za namową serca podszyte są pośpiechem. Zatem nim zegar wskazał godzinę dziesiątą rano zaczęliśmy dość chaotyczne pakowanie. Kto by się jednak przejmował drobiazgami. W końcu za kilka dni będziemy ponownie w domu. Smyk wykazał nad wyraz wiele zrozumienia i wkrótce nasza ulubiona walizka próbowała się domknąć. Ale jedna walizka sukcesu nie czyni. Jedyny pociąg do Gdyni skąd zamierzaliśmy odpłynąć odjeżdżał z Krakowa w samo południe. Hmm. Czy niemożliwe może okazać się możliwe? Bo kto jeśli nie my – zaintonował Smyk, a mama pomyślała, bo kto jeśli nie Wujcio Kwiacio? Już po chwili mknęliśmy autostradą nerwowo patrząc na zegarek. Dziesięć minut przed odjazdem pociągu byliśmy na miejscu. Jeszcze tylko kasa – bez kolejki, ale za to z wielkim bólem bo okazało się, że to Pendolino i kasy w kasie pójdzie sporo.
W środku i owszem, ładnie, bez tłoku, miło i sympatycznie. Jednak emocje i nasz wyścig z czasem nie skończyły się wraz z chwilą gdy zasiedliśmy w pociągowym fotelu. Planowany na osiemnastą przyjazd do Gdyni był zsynchronizowany z godziną odpłynięcia promu. Kiedy w porze obiadowej pałaszowaliśmy specjały wagonu restauracyjnego na wieść o blisko pół godzinnym opóźnieniu omal nie zadławiliśmy się pierogami. No to klapa. Nie zdążymy. Prom odpłynie bez nas, a my powrotnym pociągiem wrócimy do domu. Smyk zrozumiał o co chodzi. Do końca podróży siedział jak na szpilkach. I na nic się zdały zapewnienia konduktora, że pewnie nadrobimy spóźnienie. Tym razem obietnica znalazła potwierdzenie w czynach. Pendolino pruł prosto go Gdyni, tak że punktualnie dotarliśmy na miejsce. Jeszcze tylko szybciutko dostać się do portu. Taksówkarz, przemiły gawędziarz, powiedział że za chwilkę będziemy na miejscu. Ufff. Udało się.
Ostatnie formalności w terminalu Stena Line i Smyk wyposażony w kredki i kolorowankę, które otrzymał w prezencie od pani sprawdzającą naszą rezerwację ruszył prosto na prom. Kroczył jak zwycięzca, który zapracował na swoją nagrodę. Na promie przywitała go wielka maskotka co jeszcze bardziej utwierdziło go w przekonaniu, że jest kimś wyjątkowym.
Wreszcie po dniu pociągowych perypetii zmierzaliśmy do naszej kabiny. Smyk uwielbia ten moment, gdy przekraczamy próg hotelu, pokoju lub kabiny. I tym razem tradycyjnie swoje „rozgoszczenie” rozpoczął od testowania łóżek. Potem przyszedł czas na łazienkę oraz okno. O tak, okno szczególnie mu się spodobało, ale nie mógł poświęcić mu zbyt wiele czasu bo przecież kapitan prosił, żeby zapoznać się z instrukcją postępowania na wypadek ewakuacji.
No tak, ale teoria to jedno, a praktyka to zupełnie inna sprawa. Więc Smyk wyszedł na pokład sprawdzić „gdzie te łodzie ratunkowe” no i przy okazji pomachać Gdyni. Emocjonujący dzień zakończył się pyszną kolacją i zabawą w mini disco oraz pokoju zabaw dla dzieci. A tak w ogóle to zastanawialiście się kiedyś skąd dzieci mają tyle siły i energii?
Nocny rejs przebiegał spokojnie. Rano obudziła nas muzyka płynąca z głośnika. Oj pospałoby się jeszcze… Ale trzeba się zbierać. W końcu dobijamy do Szwecji, gdzie czeka nas dzień pełen przygód z Pipi i Emilem. Ruszamy do Vimmerby położonego o 40 km od morza, 300 km na południe od Sztokholmu i 220 km na północ od Karlskrony. Czeka na nas Park Astrid Lindgren. Wszystko zaczęło się w 1981 roku. Na ziemi, którą tata Astrid Lindgren dzierżawił od kościoła, trzej okoliczni mieszkańcy postanowili wybudować dla swoich pociech kilka domków z jej powieści.
Po ośmiu latach przedsięwzięcie stało się już tak poważne, że przekroczyło możliwości prywatnych osób i przejęła je gmina. W powiększony do obecnych 10 ha park zainwestowano 7 mln dol. Wielokrotnie odwiedzała go sama pisarka, by osobiście akceptować kolejne pomysły. Park w rzeczywistości łączy w sobie wiele różnych światów – każdy wyjęty z innej powieści Astrid Lindgren. Znajduje się tutaj Willa Śmiesznotka, w której najmłodsi będą mieli okazję pobawić się z Fizią Pończoszanką, Bullerbyn, w którym można spotkać samą Lisę Erikson, zagroda Katthult, w której rozrabia Emil, a nawet Dolina Wiśni, do której trafili Bracia Lwie Serce. Całość uzupełniają liczne występy teatralne.
Smyk bawił się doskonale. Mimo wielu osób, mimo ogromu dzieciaków bije z tego miejsca pewien spokój. I choć pod koniec naszego pobytu spadł deszcz nikomu to zbytnio nie przeszkadzało, a już najmniej Smykowi.
Dzień w tym czarodziejskim miejscu mija zbyt szybko. Niestety, pomimo chęci pozostania trzeba było wracać. Podróż do portu gdzie czekał na nas prom umilała nam przewodniczka Stena Line – Elżbieta. Przez całą drogę opowiadała w niezmiernie ciekawy sposób nie tylko o Astrid Lindgren i miejscu, w którym byliśmy, ale i o codziennym życiu w Szwecji. O Rodzinie Królewskiej, podatkach, przyzwyczajeniach zwykłych mieszkańców. Było też o szkolnictwie, jako że szwedzkie dzieci już od dwóch tygodni chodziły do szkoły. Była też opowieść o Legolandzie – innej wycieczce z oferty Stena Line – ale to już inna bajka, o której Smyk już zaczyna śnić.
Najnowsze komentarze